Zielone drzwi. (4 lutego 2008)
Właśnie kończą się wakacje, a ja zaczynam prace w tropikalnej wiosce o egzotycznej nazwie Bulo Bulo. To tu polscy księża wybudowali internat dla dziewcząt, który działa od roku. Mieszkają tutaj dzieci, w wieku od 6 do 16 lat, którym dom rodzinny nie stwarza warunków do nauki. W tym roku będzie z nami 25 dziewczynek. Z nami czyli czterema wolontariuszkami z Polski: Justyną, Gabrysią, Hanią i Anią. W parafii, przy której powstał internat pracuje ksiądz Tomek (czyli padre), a po drugiej stronie boiska nasze kochane siostry sąsiadki – Sługi Jezusa.
Za jakiś tydzień dziewczynki wrócą do internatu po wakacjach, a my właśnie przygotowujemy internat na ich przybycie.Dzisiaj malowałam drzwi na zielono farbą olejną. Pierwszą warstwę położyłam.A potem malowałam ławki i łóżka takim specjalnym płynem przeciw robakom, co by dzieciom korniki w pupy nie właziły.
Druga warstwa na zielonych drzwiach. (5 lutego 2008)
Dziś nałożyłam na drzwi drugą warstwę zielonej farby. Drzwi do sypialni dziewczynek są teraz piękne i lśniące. Powiem wam, że kiedy człowiek umaluje drzwi na zielono to od razu lepiej się czuje. Ma poczucie, że zrobił coś przydatnego. Może to przez ten kolor. Zielony. Przecież takie zielone drzwi to zawsze jakiś pożytek dla ludzkości. W krajobrazie świata nie ma już szarej kropeczki, za to jest zielona. Ładniejsza i pełna nadziei. No i robaki się tak łatwo nie przegryzą przez farbę olejną. Zieloną farbę. Lubię zielony. Lubię nasze zielone drzwi. Przypominają zielone oczy.
Nigdy wcześniej nie malowałam drzwi. Fajnie tak robić coś po raz pierwszy i przekonać się, że się potrafi i że to łatwe. Chyba dużo jest na świecie rzeczy łatwych, o których myślimy, że są trudne i w związku z tym nie zabieramy się za nie (nawet jeśli mamy ochotę). Albo co gorsza, mówimy dzieciom, że to czy tamto jest straaasznie trudne i na pewno im się nie uda, bo przecież dzieci nie potrafią takich straaasznie trudnych rzeczy robić. No i mamy gotowe kompleksy rozmiaru XXL i zupełny brak wiary we własne siły. Może właśnie dlatego, kiedy Sandro chciał mi pomóc w zamiataniu, ugryzłam się w język i posłusznie oddalam mu miotłę.
Sandro na miotle. (11 lutego 2008)
Sandro to 5-cioletni chłopiec, który mieszka z nami w internacie, bo chwilowo w domu nie ma się kto nim zając. Bawi się z psem, rysuje kółka i kwadraty, liczy do dziesięciu (raz, dwa, trzy, cztery, sześć...), zachwyca wszystkich swoim szczerbatym uśmiechem i bardzo głośno płacze, gdy się go karci. Generalnie jest uroczy i bardzo pocieszny. Pewnego dnia wszedł do pokoju, akurat gdy zamiatałam i oświadczył dziarsko, że chętnie mi pomoże. Pomyślałam sobie, -Co mi zależy, niech sprząta, najwyżej po nim poprawię. Mały Sandro złapał dluuuugą miotłę i dawaj: lewo - prawo - prawo - lewo - zamiatał niczym profesjonalista. Z każdym ruchem miotły coraz szerszy uśmiech malował się na jego twarzy, a na mojej zdziwienie. W Polsce raczej nam nie przychodzi do głowy, że pięcioletnie dziecko umiałoby zamieść cokolwiek. Na koniec pobiegł po szufelkę, sprzątnął wszystko pięknie.
Niesamowitym jest jak bardzo mało nam potrzeba, by uwierzyć, by przekonać się i wiedzieć, że potrafimy, że możemy, że stać nas na osiągnięcie wszystkiego, WSZYSTKIEGO, o czym tylko zamarzymy. Kiedyś przeczytałam, że ojciec pewnych dwóch tenisistek światowej sławy, wychowywał je wedle zasady: Only the sky is the limit. Niestety bardzo malutko też trzeba, żeby nam odebrać wiarę w to, iż tylko niebo nad głową nas ogranicza.
Generalnie odnoszę wrażenie, ze boliwijskie dzieci są bardziej samodzielne od polskich. Może dlatego, ze nie ma ich kto rozpieszczać. Dziewczyny w internacie same gotują zupy i przygotowują ryż z pastą rybną, starsze opiekują się młodszymi. Jednak przy każdej okazji słyszę od nich – No puedo... (Nie potrafię...). Nie potrafię napisać. Nie potrafię policzyć. Brzydko narysowałam te kwiatki. Może jak sto razy usłyszą, że kwiatki są przecudowne, a dodawać do dwudziestu już umieją całkiem nieźle, to zmieni się ich patrzenie na świat, a szare drzwi staną się zielone.
Honda, moja miłość. (14.02.2008)
No, może miłość to dużo powiedziane, tak mi się po prostu skojarzyło z 14-tym lutego. W Boliwii nie obchodzi się Walentynek. Ich odpowiednikiem jest El Día de la Amistad (Dzień Przyjaźni), obchodzony podobnie, ale w innym terminie. Wracając jednak do sedna: strasznie fajna ta honda co stoi u nas na podwórku. Motorek to, jak już wspominałam, sprzęt dość przydatny i powszechny w Boliwii. Już umiem odpalać i dodawać gazu. Na razie ćwiczyłam na boisku, ale jak tak dalej pójdzie to do Krakowa wrócę na motorze... Niczym Che Guevara ze swej wyprawy, a w plecaku dzienniki motocyklowe. J
Moja mama mnie nie kręci. (21.02.2008)
Dzisiaj po raz pierwszy w życiu widziałam dzieci, które nie reagują na widok swoich rodziców. Nie skaczą z radości, nie krzyczą, nie rzucają się na szyję, nawet się nie uśmiechają. Nic. Zero emocji. Po prostu chyba się nie cieszą.
Norma, Julia i 5-cioletni Sandro (ten od miotły) to rodzeństwo. Ich mama jakieś dwa miesiące temu została aresztowana przy próbie wyniesienia z miasteczka pół kilograma „masy kokainowej” zwanej tutaj pasta. Taka masa swoją konsystencją przypomina chałwę, wystarczy ją wysuszyć, aby otrzymać kokainę. Rodzice tych dzieci nie są przemytnikami narkotyków czy plantatorami koki, którzy śpią na pieniądzach. Gdyby tak było, może dzieciaki miałyby w swoich szafkach coś więcej niż jedna para starych spodenek z dziurką na pupie. Rodzina praktycznie nie ma z czego żyć i to chyba rozpacz pomieszana z ignorancją wpłynęła na tę kobietę, która za wyniesienie pasta poza granice Bulo Bulo miała dostać 50 boliwianów, czyli jakieś 20 złotych. Ten kto ewentualnie na nią doniósł zarobił kilkaset dolarów...
Mamy nie było z dziećmi jakieś 2 miesiące. Dziś wróciła. Przyszła z mężem do internatu. Julia właśnie wracała z łazienki ze szczoteczka do zębów w ręku, kiedy zobaczyła rodziców. Zatrzymała się, patrzyła na nich przez chwilę zaskoczona i jakby zbita z tropu.
Norma spokojnie usiadła obok taty, tak jakby to był sąsiad, listonosz albo jakiś daleki krewny, do którego nie sposób się przywiązać, właśnie dlatego, że jest daleki. Sandro niesiony na rękach, na widok rodziców mimochodem wykrzyczał szeptem – Nie puszczaj mnie, nie puszczaj! Dopiero jego mama strofując go szorstkim tonem w języku quechua (keczua) doprowadziła go do porządku. Wryło mnie, bo żadne z trojki dzieci nawet się nie uśmiechnęło się na widok swoich własnych rodzonych, od dawna niewidzianych rodziców.
Dla mnie to wszystko jest jakieś dziwne i niewyobrażalne. Europejska kultura buziaków, całusów, przytulania i głaskania dzieci po głowie to tutaj abstrakcja. Ponoć w kulturze quechua dzieci się nie całuje, nie przytula i nie chwali. Jestem w stanie w to uwierzyć, bo kiedy chcę pogłaskać dziewczynki z naszego internatu większość kuli się, jakbym je miała uderzyć. Nauczyciele w tutejszych szkołach biją dzieci za źle wykonane zadanie. Tutaj wciąż jeszcze ręcznie się tłumaczy dzieciom prawa fizyki i matematyki.
Niebo nad Bulo Bulo. (22.02.2008)
Bulo Bulo ma jakieś 5 tysięcy mieszkańców. Nie ma tutaj plaży, supermarketu, nie ma teatru ani kina, cyrk też nie przyjeżdża. Za to co noc nad Bulo Bulo ma miejsce widowisko nieziemskie... Zapalają się gwiazdy i księżyc się uśmiecha. Widziany od strony Ameryki, różni się nieco od swego europejskiego wizerunku. Tak jakbym go widziała jakoś tak z boku. Leżę na naszym boisku, podziwiam i patrzę. I napatrzeć się nie mogę.
Leżę, myślę i rozmawiam sobie, trochę sama ze sobą i trochę z księżycem. O tym, co jest, co będzie. O tym, kiedy Fanny zacznie płynniej czytać. O tym, dlaczego dzieci mają w zeszytach okolicznik podpisany jako orzeczenie. O tym, dlaczego Elizabeth chodzi smutna i przygarbiona. O tym, czy Sonia ma rzeczywiście półpasiec czy może wysypkę po prostu. O tym, ile możemy dać tym dzieciom i ile one będą w stanie wziąć. O tym, czy będą przytulać na dobranoc swoje dzieci i czy będą pamiętać ze ubrania trzeba czasem prać, a podłogę zamiatać.
Leżę i myślę. Myślę o sobie. Po ludzku i egoistycznie. O tym, gdzie jestem, gdzie będę i gdzie bym jeszcze być chciała. O tym, że mieszkania w Krakowie tak drogie i że dżinsy za ciasne. O pierdołach myślę, tak po ludzku, po babsku może. Myślę o tym, że te dżinsy już się może nie przydadzą i o tym, ze może nigdy nie będę tam, gdzie bym chciała. O tym, że tego, na co tak czekam, czego tak chorobliwie wyczekuję może nigdy nie będzie, nie stanie się, bo to, co nas spotyka przychodzi spoza nas, śpiewa Szcześniak słowa księdza Twardowskiego. Jak to spoza nas? - pytam Księżyca i wstaję z boiska, bo widać on dziś nie nazbyt rozmowny.
Z daleka niektórym może się wydawać, ze jeśli ktoś staje się wolontariuszem w dalekim kraju, jedzie na misje, żeby się „poświęcać dla innych” to musi być kimś całkowicie nieprzeciętnym. A ja uważam, że to nieprawda i bardzo łatwo to udowodnić.
Uważam, że dokładnie tak samo albo jeszcze bardziej poświęca się mama, której dziecko zamiast krowa mówi klowa. Biega z nim do logopedy i znosi jego fochy, gdy w trakcie badania dostaje histerii, zaczyna płakać i tupać lewą nóżką. Albo gdy w zerówce dostaje bólu brzucha na hasło szkoła, a w pierwszej klasie bazgrze literki jak kura pazurem i trzeba mu kartki rwać z zeszytu. Albo gdy całe trzy tygodnie kolonii nad Bałtykiem potrafi przepłakać z nieszczęścia i wielkiej tęsknoty za domem, pisząc listy do rodziców w stylu: Jest mi źle, chcę wracać do domu! Jedzenie niedobre, pani na nas krzyczy, jest brzydka i każe mi jeść żółty ser. Dzieci mają wszy i jest mi strasznie i okropnie. Resztę opowiem w domu. Zmartwienie mamy, która przeczyta w liście od dziecka ...jest mi strasznie, resztę opowiem w domu... niewiele się chyba różni od zmartwień misjonarzy i wolontariuszy.
Albo ojciec, któremu dziecko włazi na kolana, i zasłaniając ekran telewizora mówi –Tato, bo ja nie umiem zrobić zadania z geografii, pomóż mi... Albo babcia, która dla swoich wnucząt zawsze ma cukiereczki w torebce: czekoladowe, owocowe, miętowe... I one tak pachną, nie tylko tą miętą, ale też tą babciną torbą...
Naprawdę nie trzeba jechać do Boliwii, żeby być kimś całkowicie nieprzeciętnym i poświęcać się dla innych. Ulice, kafejki internetowe, kościoły w niedzielę i dni powszednie, bary na rynku krakowskim, miękkie fotele za biurkami w dużych firmach są pełne nieprzeciętnych ludzi. Nieprzeciętność nie wzrasta wraz ze zmianą szerokości geograficznej.
Myślę sobie, że największą misję można wypełniać na własnym podwórku, a w swojej codzienności każdy jest wolontariuszem. Każdy, kto kogoś kocha, o kogoś się troszczy, o coś się martwi, z czymś walczy. Na tym polega miłość chyba. I życie chyba na tym polega. Zresztą ja mam pewnie za mało lat, żeby się wymądrzać na poważne tematy. Lepiej przejdę już do kolejnego akapitu. Nieco bardziej przyziemnego, a nosi on tytuł: „Wc”.
Chce ci się siusiu. Idąc do boliwijskiej ubikacji, pamiętaj, że tutaj papier toaletowy zamiast bezpośrednio do ubikacji wyrzuca się do kosza na śmieci, bo inaczej odpływ się zatka... Kanalizacja w Boliwii została nieco skromniej zaplanowana... Ponadto, do zlewu nie można wylewać wrzątku, bo rury są plastikowe i się roztopią.
Nigdy, przenigdy nie pomyślałabym, że istnieje jakiś powód, dla którego polskie rury i toalety mogłyby mi się wydać czymś genialnym.
Duża ryba. (24.02.2008)
Ostatnio byliśmy z padre na rybach. Dwie złowiłam. Na żyłkę. Jedna duża, a druga bardzo duża. Jak na pierwszy raz to nieźle. Fajnie jest coś tak robić pierwszy raz i się przekonać, że się potrafi...
Mieszkam w tropiku, jest mi gorąco. (28.02.2008)
Dzisiaj mam wolne, zaplanowałam, że pojadę do parku oglądać małpy i krokodyle albo na basen może, a tu pada i pada od samego rana... Nie szkodzi. Trzeba się cieszyć deszczykiem i odrobinką chłodu, bo jak się skończy pora deszczowa, to będzie tylko upał i upał i z nieba żar... I tak ciągle, aż do zimy. Czyli do czerwca.
Do zobaczenia.
Ania.
Buziaków przesyłam dwieście cztery,
na dodatek dwa rowery,
jeden żółty, drugi biały
co tu u nas w kącie stały,
naleśników cała szafę
oraz zieloną żyrafę!
Mała Ana boliviana
love krove cmok i smok,
jak nie skoczysz to dasz krok!
(druga wersja: jak nie skoczysz, jesteś tłok!)
z notatnika
(fragmenty z Wielkiego Tygodnia, z notatnika Ani)
W boliwijski Wielki Piątek, podczas Drogi Krzyżowej chodzi się po wsi z przezroczystą trumną Pana Jezusa na plecach. Trumna waży dużo, najsilniejsi parafianie się pod nią uginają, podczas gdy w tle dalej spokojnie płynie życie i muzyka z głośników: na targu sprzedaje się pomidory, u sąsiada na podwórku leci film na DVD, dzieciaki kulawego psa gonią.Podczas nabożeństwa wielkopiątkowego ciche dźwięki gitary starają się nie zakłócić żałoby po śmierci, w ciemnicy cisza. Na podłodze pod ławką śpi dziecko małe, gdzieś indziej chłopczyk właśnie zdejmuje sobie buciki, żeby policzyć, ile ma paluszków, pies gdzieś w drzwiach drapie się i szczeka na zmianę, ktoś wchodzi, inny wychodzi i odpala motor, dziecko płacze, chyba się obudziło.
W Wielką Niedzielę chrześcijanie świętują Jezusowe powstanie z martwych, to, że Jezus zmarł, a potem stał się cud, bo ożył. Rano na procesji rezurekcyjnej garstka ludzi...Zapytałam siebie wtedy, czy gdyby mi przyszło wierzyć i wyznawać wiarę gdzieś, gdzie niewielu jest takich, co wierzą w Boga i Jego Zmartwychwstanie i w sens tego wszystkiego, gdzie ludzie tego nie czują, i choć szanują, to często nie rozumieją, czy wówczas też bym wstała w wielkanocny poranek, by pójść do kościoła? Zadałam sobie to pytanie najpierw czysto teoretycznie. I czysto teoretycznie odpowiedziałam sobie w duchu, że przecież chyba tak. A potem przypomniałam sobie, że już przecież był taki rok daleko od Polski i od polskiego kościoła, kiedy to pasterkę i rezurekcję smacznie przespałam i jeszcze smaczniej przejadłam...
Już niedługo włamiemy się do pamiętnika Ani na stałe. Kolorowy internat w Bulo Bulo - zbędny przepych czy enklawa normalności Kolorowy internat w Bulo Bulo – zbędny przepych czy enklawa normalności?
Smutne twarze, brudne ściany. Na podłodze przydeptany lewy but i potłuczony talerz, który przestał czekać aż go wyniosą na śmietnik. Nikt z całej ósemki mieszkańców tego małego cuchnącego pomieszczenia już z niego jeść nie będzie, zresztą nie mają za bardzo, co jeść.„To są właśnie misje, oto obraz prawdziwie misyjny” – pomyśli wielu. Owszem, jest to wymarzone miejsce do pracy misyjnej, ci ludzie ewidentnie są w potrzebie. Ale chyba nikt nie oczekuje od misjonarza, że siądzie razem z nimi na klepisku, by dumając nad stłuczonym talerzem, klepać biedę.Przecież tym ludziom, tym dzieciom wychowanym w nędzy i beznadziei, wśród cuchnącej bielizny i zgniłych ziemniaków, tym dzieciom często opuszczonym lub wykorzystywanym przez własnych rodziców, tym dzieciom o spuszczonych głowach trzeba zaproponować jakieś inne rozwiązanie, pokazać im, że można inaczej, że nie muszą mieć przed domem ani szamba ani sterty puszek po piwie. Trzeba te dzieci zaprowadzić do miejsca, gdzie w doniczkach rosną kwiatki, które się podlewa, gdzie podłogę się zamiata, a ściany maluje jasnoniebieska farbą. Trzeba ich nauczyć innego życia. Sprowokować do myślenia, sprawić, by dostrzegły różnicę i zaczęły mieć marzenia i odwagę, by je spełniać.Trudno jest to zrobić, pozostając z nimi na ich podwórku.
Internat żeński, który powstał przy parafii Matki Boskiej z Copacabany w Bulo Bulo jest swego rodzaju enklawą w całym miasteczku. Przekraczając bramę internatu masz wrażenie, że przechodzisz do innego świata. Bo rzeczywiście tak jest: przechodzisz do świata, w którym urodziły się i wychowały dziewczynki, które z nami mieszkają. To ich stary świat. ¦wiat walących się chałup, stłuczonych talerzy i matki, która nigdy cię nie przytuliła i już tego nie zrobi, bo wyjechała do Argentyny.Internat dzięki temu, że jest czysty, zadbany, dzięki temu, że jest ciepły i inny – może dać alternatywę. —ycie w internacie może zaowocować tym, że nasze dziewczynki zaczną kiedyś inaczej rozumieć co znaczy dom, praca, rodzina, miłość, obowiązki, wychowanie, higiena…Właśnie dlatego tak bardzo zależy nam, by internat nie przypominał domów rodzinnych naszych dziewczynek, w których często nie brakuje okrutnej przemocy, alkoholu i nędzy – w pierwszym rzędzie mentalnej, a nie ekonomicznej.Dlatego właśnie dokładamy starań, by nasze dzieci miały czyste prześcieradła, by o 12 mogły zjeść ciepły ryż, który tak lubią, by mogły wypożyczać książki z biblioteki i uczyć się mnożenia przy pomocy edukacyjnych gier komputerowych.Właśnie dlatego drzwi do ich pokoi malujemy zieloną farba olejną, a na ścianach wieszamy mapy świata. Właśnie po to, by zmienić ich patrzenie na ten świat i na możliwości, jakie im oferuje.I to dlatego internat w swym założeniu miał być i jest po prostu miejscem ładnym i kolorowym. Jest domem. Domem, którego boliwijskie dzieci często nigdy nie mają. Domem bez przepychu, drogich sprzętów i wymyślnego wystroju. Domem bez marmurów i kryształów, ale też bez strachu i nieodpowiedzialności. Talerze, na których o dwunastej jemy ciepły ryż z pastą rybną są zwyczajne, plastikowe, ale są. Wiele z naszych dziewczynek nie wiedziało wcześniej, co znaczy talerz ciepłej zupy na kolację. Wiele naszych dziewczynek, mimo że ubrane w kolorowe bluzeczki, noszą w sobie historie całkowicie pozbawione koloru, historie opuszczenia, rozdarcia, niezrozumienia, historie o ludziach, którzy je przekreślili, zdradzili, ludziach, którzy – świadomie lub nie - jak gumką, chcieli wymazać z nich radość i pewność siebie.Bierzemy ołówek i staramy się na nowo dopisać do ich życia to, co się zagubiło, to, co im bezkarnie wykradziono, mimo że jest tak niezbędne do życia.
Staramy się rozsądnie i efektywnie wydawać pieniądze, często ofiarowane nam przez hojnych ludzi o wielkich sercach i jeszcze większej wyobraźni. Próbujemy ze wszystkich sił dać naszym dzieciom choć namiastkę szczęśliwego beztroskiego dzieciństwa, mądrze je przy tym wychowując, stawiając im wymagania i wpajając wartości, z którymi mamy nadzieję będą szły przez życie.
(Boliwia, Bulo Bulo, kwiecień-maj 2008)Mojej Boliwii odcinek dwunasty.
Ostatnio przydarzyło mi się jeść ze stołu zrobionego z najprawdziwszej soli i spać na solnym łóżku.I co z tego? - zapyta ktoś zadziorny, zresztą bardzo słusznie. Bo i co z tego? Zupełnie nic z tego! Bo człowiek od podróżowania i przebywania w różnych, dziwnych, odległych miejscach wcale nie musi stawać się ani dużo lepszy ani dużo szczęśliwszy. Więc rzeczywiście nic z tego. Po prostu tak się zaczyna kolejny odcinek z tych niewielu, które mi pozostały do napisania. Piszę siedząc na łóżku w moim pokoju w internacie w Bulo Bulo, do którego nagle zawitała przecudna, wiosenna pogoda.
Gdzie solniczka?
Za największa atrakcję Boliwii i według przewodnika Pascala „jeden z najbardziej surrealistycznych krajobrazów na Ziemi” uznaje się pustynie solne, tryskające gajzery i kolorowe laguny na południu tego ogromnego kraju. Oczywiście musiałam jechać i sprawdzić, czy ta atrakcja rzeczywiście jest atrakcyjna i jak te cuda wyglądają z bliska.
Tym sposobem znalazłam się na pustyni solnej (po hiszpańsku salar), w okolicach miejscowości Uyuni.Sól była prawdziwie słona (sprawdziłam), mimo iż wyglądała jak śnieg.I to w tamtych okolicach spałam na solnym łóżku, w hotelu całym zrobionym z solnych cegieł, w którym na stołach zupełnie zbędne są solniczki. I czułam się prawie jak u nas w Wieliczce. A przecież Wieliczka hen hen za oceanem.
Tryskających gajzerów, co prawda, za bardzo podziwiać nie dało rady, bo nasza wycieczka dotarła do nich około 5 rano, kiedy to temperatura na zewnątrz nie przekraczała minus 20-stu stopni (naprawdę!) i nikomu nie chciało się nawet nosa wychylić z samochodu, aby zrobić gajzerom zdjęcie. Jednak tę potwornie niską temperaturę wynagrodziła nam kąpiel w gorących źródłach, bo takowymi również dysponuje Boliwia tuż przy swojej granicy z Chile.
Ponadto wielobarwne laguny: czerwone, zielone. Kolorytu dodają im jeszcze różowe flamingi, które zwinięte w kuleczki wyglądają jak ogromne kwiaty na wodzie.
Coś w tym wszystkim jest. Miejsce unikatowe i wszystko pięknie. Pełen relaks i wyluzowane wakacje. Jednak nawet najbardziej wyluzowany urlop może w którymś momencie stać się zupełnie codziennym sprawdzianem z człowieczeństwa.
Bo wystarczy autostopowicz na jednej z tych odludnych dróg, jeden z tych, którzy mieli pecha trafiając na badziewne biuro podróży, jeden z tych, którym trzeciego dnia nad ranem zepsuł się jeep (przy tych minus 20-stu stopniach), naprawić się go nie dało, wrócić do cywilizacji nie ma czym, telefon nie ma zasięgu; wystarczy ten autostopowicz na drodze, aby w głowie pojawiła się myśl – o jeny, przecież jak się dosiądzie to będzie tak ciasno…Ale dosiadł się. Na szczęście. Gadka - szmatka, nawet fajnie się gada, fajny człowiek. I po co tak głupio się pomyślało? Przecież do badziewnego biura i zepsutego jeepa mógł trafić każdy z nas. Skąd te myśli w człowieku? Te myśli głupie i egoistyczne? Myśli, których żałuje się już w sekundę po ich zaistnieniu.
Ech, ja bym chyba chciała być aniołem. Albo, żeby zamiast Ewy była Ania.Bo Ania by się za zrywanie jabłek raczej chyba nie zabrała.No, dobra. Przechodzę nad tym do porządku dziennego.W podroży powrotnej do Bulo Bulo zahaczyłam o Potosí (najwyżej położone miasto świata) i Sucre – konstytucyjną stolicę Boliwii, która dzięki swym fantastycznym kolonialnym zabudowaniom w białym kolorze wygląda jak panna młoda. Sucre, które sami Boliwijczycy zwą „białym miastem”, zachwyciło mnie. Zachwyciło swa innością, odmiennością od tego, co poznałam do tej pory. Boliwia ma tak wiele twarzy. Jest w Sucre zupełnie niezwykły taras widokowy, z którego nie tylko możesz oglądać całe miasto ale też wypić sok marchewkowy w kawiarence, która klimatem przypomina czerwcowy Kraków. Siedząc tam i patrząc miałam wrażenie, że nagle jestem w zupełnie nowym miejscu, nowej Boliwii, innej Ameryce Południowej.
A na placu głównym w Sucre zaczepił mnie chłopiec - czyścibut. No i dałam sobie wypastowac adidasy. A od słowa do słowa to nawet dałam się zaprowadzić do jadłodajni, żeby mu zafundować obiad. Łatwo mnie urobić. I wiem przecież, że on mnie właściwie naciągnał, ale z drugiej strony to kogo ma naciągać? Kiedy ja byłam mała mogłam prosić o slodycze i spełnianie moich zachcianek moja mamę, tatę, dwie babcie i dwóch dziadków, a taki dzieciak z ulicy ma pod ręką tylko daleką ciotkę, która nie ma zwyczaju gotować mu gorących obiadków.Dziwny ten świat. I dziwne to, że więcej na świecie religii niż szczęśliwych dzieci, jak śpiewa świetny gwatemalski artysta, Ricardo Arjona.
Otwarcie łazienek.
Byłam kiedyś przy okazji u naszych znajomych sióstr. Jakoś w rozmowie wyszło, że dostały ostatnio zaproszenie na otwarcie łazienek. Na co??? Otwarcie łazienek?? Niewiele rozumiem, bo otwarcie łazienek kojarzy mi się jedynie z Pałacem Łazienkowskim w Warszawie, z otwarciem jakiegoś arcyważnego obiektu.Poniekąd miałam rację, bo przecież sprawna ubikacja to jeden z najniezbędniejszych elementów rzeczywistości.I z tego też powodu oddanie do użytku szkolnych sanitariatów trzeba uczcić z należytą pompą:
Zaproszenie na otwarcie modułu higienicznego.
Mamy zaszczyt zaprosić na inaugurację sanitariatów szkolnych,, które zostaną oddane do użytku przez firmę Cosmol dnia 11 kwietnia (piątek) 2008 roku o godz. 19.30.Biorąc pod uwagę korzyść każdego z tysiąca uczniów, którzy uczęszczają do naszej jednostki edukacyjnej, powyższe wydarzenie jest nie do przecenienia.Wpłynie ono znacząco na jakość życia naszych podopiecznych.
Licząc na Państwa obecność, pozdrawiamy serdecznie.
Z wyrazami szacunku,
W tym miejscu następuje cala litania podpisów (włącznie z podpisem pani sekretarki) i pieczątek (w liczbie sześć).
Fiesta rzeczywiście się odbyła. Co prawda, nie mogę powiedzieć, ze i ja tam byłam i miód i wino piłam, ale doniesiono mi, iż w wyznaczonym dniu widziano w okolicach wspomnianego przybytku edukacji dzieci w odświętnych białych bluzkach, ich wystrojonych rodziców, całe mnóstwo kolorowych balonów, stragany przypominające te odpustowe, a w tle boliwijska muzyka disco – bolo. A wszystko za przyczyną zakończonej modernizacji sanitariatów szkolnych…Ech, gdybyśmy tylko potrafili w taki sposób cieszyć się ze wszystkich ważnych-nieważnych szczegółów naszego życia… Możnaby „fiestowac” 7 dni w tygodniu!
Siedzę na łóżku w moim pokoju w Bulo Bulo i jakoś dziwnie nieswojo mi na myśl, że za niespełna miesiąc mnie już tutaj nie będzie. I że być może nigdy nie zobaczę znowu małej Julii, tego jej uśmiechu i bystrych, ufnych oczek.Wielokrotnie już wyjeżdżałam i wracałam. Były to powroty z miejsc stosunkowo podobnych do tego, gdzie jestem na co dzień. Żyłam tam podobnie i robiłam podobne rzeczy – zawsze coś dla siebie: studiowałam, odpoczywałam, zarabiałam. Pierwszy raz w życiu wyjechałam na tak długo gdzieś, gdzie życie jest tak odmiennego od tego, które znałam. Pierwszy raz w życiu wyjechałam również ze względu na kogoś drugiego, a nie tylko na siebie samą. I dlatego powrót jawi mi jako kolosalna zmiana.Znowu będzie się trzeba przestawić na program: ŚWIAT. Bo tutaj czuję się jakbym była poza nim.
Ostatni odcinek o tym, jak Boliwię zapakuję do walizki (o maksymalnej wadze 20 kg)Bulo Bulo, 2 czerwca 2008.13. Odcinek ostatni:O tym, jak Boliwię zapakuję do walizki (o maksymalnej wadze 20 kg).
Pakuję walizkę. Wracam. Już niedługo na nowo przywdzieję tusz do rzęs i pomaluję paznokcie. Wracam do życia.
Często pytano mnie, dlaczego chciałam tutaj przyjechać. Powodów była cała litania.
Przyjechałam tu, na przykład, trochę po to, żeby uciec. Po skończeniu studiów, przerażała mnie wizja samotnego życia w wynajętym pokoju, wstawanie do pracy, po to, żeby wrócić do pustej ściany. Bałam się pustyni i od niej uciekłam.
W Boliwii przypomniałam sobie, jak to jest, gdy się tęskni. Ostatni raz tęskniłam za domem w podstawówce, gdy byłam na kolonii nad Morzem Bałtyckim. I przyznam, że rozpoczynając tę międzyoceaniczną trasę liczyłam na to, że wreszcie zatęsknię i będę chciała wrócić. Tak też się stało i cieszę się z tego, bo tęsknic znaczy docenić.Teraz widzę w nieco innych barwach życie, które zostawiłam, bo wydawało mi się puste i niewiele warte.
Co ciekawe, w Boliwii było mi czasem tak gorąco, że zaczęłam dostrzegać pozytywy polskiego klimatu. ? I to, jakie znaczenie ma dom, gdy na zewnątrz deszcz albo ciemno. Bo w tutejszym klimacie dom spełnia funkcję hotelu: na zewnątrz jest tak ciepło, że prawie nigdy tam nie przebywasz.
Dziwne to może, ale ja do Boliwii przyjechałam po części też z poczucia obowiązku. Choć obowiązek to nie do końca trafne słowo, bo nie oddaje w pełni tego, co mam na myśli. Może się kojarzyć nieco negatywnie, z przymusem, z robieniem czegoś wbrew sobie. A ja po prostu czułam potrzebę zrobienia czegoś konkretnego i namacalnego na rzecz tych, którzy nie dostali od losu nawet jednej czwartej tego, co ja. Całą sobą chciałam tego wyjazdu i czułam, że go potrzebuję. I od początku wiedziałam, że dostanę i nauczę się dużo więcej niż kiedykolwiek będę w stanie dać. Tak też się stało.
Dziękuję ludziom, którzy mnie przygarnęli, oddali swoje łóżko i dostarczyli dosłownie wszystkiego, czego mogłam tylko potrzebować, włącznie z klapkami pod prysznic.
Dziękuję ludziom, którzy byli dla mnie przykładem, od których mogłam sie tak wiele nauczyć.
Dziękuję za wyrozumiałość i za wielką troskę o mnie; za to, że tak często słyszałam, żebym sobie odpoczęła (co na początku mnie oburzało, bo ja przecież nie przyjechałam, żeby odpoczywać! )Jestem wdzięczna za to, że moje oczy mogły otworzyć się na rzeczy nowe, nieznane, obce, dziwne, niezrozumiałe...Dziękuję tym, którzy cierpliwie tłumaczyli mi, że nie wszystko da się zrozumieć, że zamiast sie buntowac, zdrowiej będzie po prostu zaakceptować to, czego zmienić się nie da.
Dziękuję za Polaków rozmowy przy kominku i przy herbatce z koki.
Cieszę się, że w Boliwii dotarło do mnie, że nie mnie zlecono zbawienie świata. Ostudziłam zatem nieco moją zuchwałość.
W Boliwii bardzo szybko nauczyłam się też, że biedy nie da się wyleczyć nawet najogromniejszym zastrzykiem pieniędzy. Bo bieda to przede wszystkim jakby stan ducha i umysłu. To niemalże styl życia.
I może dzięki temu zrozumiałam, że nie muszę i że nie jest możliwe pomóc wszystkim biednym i zaniedbanym dzieciom na świecie. Może zrozumiałam też, że równie ważną misją jest kochać i wspierać moich najblizszych, ktorzy tak mnie kochaja, że aż nie umieją mi o tym powiedzieć.
Odkryłam, że chcę lepiej dbać o moich przyjaciół, o przyjaźnie odkryte i tak potrzebne, o ludzi, których kocham; nie stracić ich i nie zaniedbać w ferworze pracy zawodowej. Wśród dziesiątek nic nie znaczących numerów w telefonie znaleźć kilka, które wybiorę nieco częściej. A wszystko po to, żeby codzienne życie nie sprowadzało się do płacenia rachunków, czekania na spóźniony tramwaj i pustego How are you?Po to, żeby mój powrót do życia nie był powrotem na pustynię, od której uciekłam.
W Boliwii po raz pierwszy jechałam na pace samochodu i z wiatrem we włosach czułam się jakbym grała w filmie. Podoba mi się rola, którą gram w życiu.Moje życie po odkryciu Boliwii to będzie niewątpliwie nieco inny film.Bo ja nie jestem tą samą aktorką.
Z wdzięcznością ogromną,
Ania
Odcinek 11: Trzy refleksje. (Boliwia: marzec – początek kwietnia 2008)
Płynie czas mój boliwijski, a życie w internacie w Bulo Bulo bardziej niż krwawym przygodom, sprzyja refleksjom, których snuje mnogość cała i z których tylko nieliczne nadają się do publicznego przekazu. Może dlatego pisze rzadziej.
1: Maleńka refleksja podróżnicza.
W polowie kazdego miesiaca nauczyciele naszej szkoly w Bulo Bulo, (ktora jest niczym kolorowy, rozkrzyczany kurnik), udaja sie do Cochabamby, by odebrac swoje pensje. Dlugie weekendy wolne od pracy w internacie mozna wiec wykorzystac na podroze. W marcu pojechalam w kierunku Concepción, aby zobaczyc tamtejsze “misje jezuickie”.Odwiedzilam dwie miejscowosci - Concepción i San Javier - polozone na wschodnich nizinach Boliwii. To tam pod koniec XVII wieku jezuici zaczeli zakladac osady misyjne, zwane redukcjami. Piekne jezuickie swiatynie mozna do dzis podziwiac w kilku miasteczkach i po raz kolejny przekonac sie, jak bardzo zroznicowanym krajem jest Boliwia.Wieczorem na ulicach San Javier mozna bylo spotkac ladnie ubrane, eleganckie Boliwijki i ich coreczki przyodziane w bordowe sweterki i nowe trampki w tym samym kolorze. U nas na wsi ludziom raczej nie przychodzi do glowy, ze dzieci albo siebie mozna ubrac czysto, schludnie i... pod kolor.
Refleksja nr 2: religijno – duchowa.
W Boliwii palemki na Niedziele Palmowa przygotowuje sie rzeczywiscie z lisci palmy. Obcina sie cale galezie i splata ich podluzne liscie niczym warkoczyk w rozne ksztalty, np. serce, kwiatek, ksiezyc.
W boliwijski Wielki Piatek, podczas Drogi Krzyzowej chodzi sie po wsi z przezroczysta trumna Pana Jezusa na plecach. Trumna wazy duzo, najsilniejsi parafianie sie pod nia uginaja podczas, gdy w tle dalej spokojnie plynie zycie i muzyka z glosnikow: na targu sprzedaje sie pomidory, u sasiada na podworku leci film na DVD, dzieciaki kulawego psa gonia.
Podczas nabozenstwa wielkopiatkowego ciche dzwieki gitary staraja sie nie zaklocic zaloby po smierci, w ciemnicy cisza. Na podlodze pod lawka spi dziecko male, gdzies indziej chlopczyk wlasnie zdejmuje sobie buciki, zeby policzyc ile ma paluszkow, pies gdzies w drzwiach drapie sie i szczeka na zmiane, ktos wchodzi, inny wychodzi i odpala motor, dziecko placze, chyba sie obudzilo.
W Wielka Niedziele chrzescijanie swietuja Jezusowe powstanie z martwych, to, ze Jezus zmarl, a potem stal sie cud, bo ozyl, dajac nam tym samym do zrozumienia, ze my tez zmartwychwstaniemy, ze ten cud nas tez dotyczy. Rano na procesji rezurekcyjnej garstka ludzi.
Zapytalam siebie wtedy pytanie, czy gdyby mi przyszlo wierzyc, wyznawac wiare gdzies, gdzie niewielu jest takich, co ja podzielaja, niewielu jest tych, co wierza w powstanie z martwych i w sens tego wszystkiego, gdzie ludzie tego nie czuja, i choc szanuja, to czesto nie rozumieja, czy wowczas tez bym wstala w wielkanocny poranek, by pojsc do kosciola? Zadalam sobie to pytanie najpierw czysto teoretycznie. I czysto teoretycznie odpowiedzialm sobie w duchu, ze przeciez chyba tak. A potem przypomnialam sobie, ze juz przeciez byl taki rok w moim zyciu daleko do Polski i od polskiego kosciola, kiedy to pasterke i rezurekcje smacznie przespalam i jeszcze smaczniej przejadlam...
Refleksja nr 3: rodzinno-wychowawczo-zyciowa.
Pamietam, ze w pierwszej klasie podstawowki uwielbialysmy z kolezankami Nasza Pania. Nasza Pani byla dla nas niczym bogini, ktora kochalysmy slepo i bezgranicznie. Rzadko na nas krzyczala, mimo ze bez ustanku dawalismy jej do tego powody. Byla za dobra dla nas, a nasza klasa skutecznie tej jej dobroci naduzywala. Znaczy chlopcy. No, bo my - dziewczynki z klasy 2-giej “C” codziennie za piec osma stawalysmy jak jeden maz przed pokojem nauczycielskim, wytrwale czekajac na Nasza Pania, zeby razem z nia isc do sali, uwieszajac sie przy tym na obydwu jej rekawach, a ze bylo nas sporo, szturchalysmy sie przy tym i przepychaly, zeby byc jak najblizej Jej, Naszej Ukochanej Pani.
Przypomnialam sobie o tym, bo niektore z naszych dziewczynek zachowuja sie czasem bardzo podobnie. Widzac ktoras z nas, krzycza - !!!Hermanita!!! i biegna w nasza strone, zeby sie przytulic tak mocno, mocno. A ze jest ich zwykle conajmniej trzy, to niemalze sie wszystkie nie przewracamy w tych rozkrzyczanych przepychankach.
Hermanita to po hiszpansku “siostrzyczka”. Po polsku brzmi troche smiesznie, troche rodzinnie, troche moze dziwnie - zalezy jakie kto ma skojarzenia. Dzieci nas tak nazywaja, mimo ze nie jestesmy siostrami zakonnymi. Moze przez to, ze naszymi sasiadkami sa bezhabitowe siostry zakonne, z ktorymi czasem chyba nas kojarza ludzie z wioski. Tak sie przyjelo i tak zostalo.
Mistrzynia usmiechu i rekordzistka w bieganiu z okrzykiem !!!Hermanita!!! jest prawdopodobnie nasza 11-letnia Elizabeth, ktora zdrobniale nazywamy Eli dla rozroznienia, bo dziewczynek o tym imieniu jest w internacie cztery. Eli to dziecko, ktore sie usmiecha chyba nawet, gdy spi. Jest urocza, piekna, niezwykle radosna i zawsze zawsze usmiechnieta. Taka coreczka to marzenie kazdej mamy.
I ja owe “marzenie kazdej mamy” chcialam poddac refleksji, bo zdaje mi sie, iz doznalam w tej kwestii ostatnio pewnej iluminacji.
Rzecz jasna, nie wszystkie nasze dziewczynki sa podobne do Eli, ktora mimo ze moze nie jest geniuszem, tabliczki mnozenia, ktora wchodzi jej do glowki dosc wolno, uczy sie - z wspomnianym juz - usmiechem. Niektore dziewczynki odwracaja sie, gdy do nich mowisz, i generalnie sa obrazone, gdy tylko cie widza. Sa tez dziewczynki, ktore usmiechac sie nie maja w zwyczaju, a odpowiadac na zadane pytanie jakos im sie nie chce. Stoja i milcza, podczas gdy ty probujesz dojsc, czy zebranie z rodzicami jest dzis czy moze jednak za tydzien, czy oprocz rysunku juz napewno nic wiecej nie jest zadane, czy koszulka na lekcje W-fu wyprana i uprasowana... Sa tez dziewczynki, dla ktorych najwieksza kara jest, gdy musza pomoc w lekcjach swojej kolezance albo cos jej pozyczyc. I sa tez takie, ktore beztrosko biegaja po boisku, mimo iz wlasnie dostaly pale, a zadanie domowe na jutro nie tkniete. Czyli wszystko w normie: niektorzy sa pilni, a inni nie; jedni otwarci, drudzy mniej.
Patrzac na nasze dziewczynki, pracujac z nimi, calujac je i sciskajac, odrabiajac lekcje, krzyczac i ganiac... doszlam do wniosku, ze przeciez ja gdzies w glowie, w podswiadomosci mojej mysle sobie o tym, jakie mogloby byc w przyszlosci moje dziecko. Albo jakie chcialabym, zeby bylo. Albo jakie ma koniecznie byc. I widze grzeczna dziewczynke, ktora przytula sie tak mocno mocno i usmiecha sie czesto. A gdy slyszy – Kochanie, tego lepiej nie ruszac, bo moze spasc i sie potluc- poslusznie odklada to cos na poleczke. I uczyc jej sie chce i lekcje odrabia codziennie i zawsze slucha pani w szkole, nie wierci sie, gdy sie do niej mowi, tylko slucha cie tak, jakby poza toba juz nikt na swiecie nie istnial. Bo ja sobie w swoim dziecku wyobrazam siebie...Zaczelam o tym myslec pracujac w internacie i obserwujac nasze dziewczynki. Liz przy czwartym dzialaniu matematycznym zasypia, Sonia patrzy w sufit, ewentualnie na drzewo, a Ricelka ma zlote serce, ale nauka wyraznie jej nie fascynuje. I przyszlo mi do glowy, ze przeciez dziecko, ktore kiedys moze pojawi sie w moim zyciu i ktore bede sie starac wychowac tez nie bedzie chcialo sie uczyc, moze nigdy sie nie przytuli ani nie wystapi w konkursie recytatorskim, ani nie doceni moich poswiecen. I co wtedy? Wtedy powiem mu w nerwach -Wiesz Kasiu, Basiu, Krzysiu, no, ja myslalam, ze ty bedziesz jakis taki zaradniejszy, pewny siebie, przebojowy... A tu prosze... Przeczuwam, ze uslyszec cos takiego od wlasnego rodzica to miecz w serce, to rana, ktora umrze dopiero wraz z nami. Moze fakt, ze wpadlam na to juz dzisiaj zaoszczedzi mi kiedys bezpodstawnego rozczarowania, a mojemu dziecku kompleksow. Moze fakt, ze dzis o tym mysle pomoze mi nigdy tego nie powiedziec. Nikomu. Przyjmowac ludzi takimi, jakimi sa. A nie jakimi powinni byc. Bo czasem chyba tak jest, ze w innych ludziach szukamy wlasnego odbicia. Wymagamy, by nasz partner, maz, ojciec, syn, kolega byl takim, jakim go chcemy, jakim go sobie wymyslilismy. I jesli nie spelnia wymagan - nie majac do tego prawa - jestesmy zawiedzieni i rozczarowani. Bo przeciez to, co ja wymyslilam, moja wizja swiata jest najlepsza, a innej zaakceptowac nie umiem, (bo) nie chce.
Wiem, ze sa rodzice, ktorzy kochajac swoje dzieci nie rozumieja jak moga one byc tak odmienne od nich, tak rozne, tak obce... Jak ich corka moze byc aspolecznym odludkiem, podczas gdy rodzice to dusze towarzystwa? Jak to mozliwe?Tak jak podswiadomie wybiera sie swoich ulubiencow wsrod wiekszej grupy dzieci, osob, tak jak dobiera sie przyjaciol, partnera, tak swoich wlasnych dzieci i rodzicow nikt nie wybiera. I tu chyba zaczyna sie milosc: akceptowac swoje dziecko, mimo ze nie koniecznie jest typowym przedstawicielem gatunku “marzenie kazdej mamy” i nie pielegnowac w sobie tego absurdalnego uczucia rozczarowania.Powyzsze slowa pisze o sobie samej i po prostu daje wam do poczytania. Nie chcialabym, zeby ktos sie poczul karcony. Pisze to do siebie samej w nadziei, ze moze uda mi sie kiedys wyeliminowac pretensje do ludzi, do swiata o to wlasnie, ze nie jest taki, jakim go sobie stworzylam w poswiadomosci i wyobrazni. Ja, ktorej bardzo czesto wydaje sie, ze madrzejsza jestem od samego Pana Boga.